Przejdź do głównej zawartości

Polecane

Co warto wiedzieć przed trekkingiem w Himalajach?

Kończę na razie temat wędrówki po Himalajach postem, w którym znajdziecie trochę niekoniecznie oczywistych informacji o tym czego się spodziewać i na co przygotować przed wyprawą w najwyższe góry Ziemi.  Zacznę od tego, że Nepal jest w czołówce najbiedniejszych krajów Azji. Turystyka to największa gałąź gospodarki i główne źródło dochodu dla milionów Nepalczyków. Trudno zrozumieć jest rozmiar biedy i spowodowanego przez nią nieraz zacofania bez zobaczenia ich na własne oczy. Wiadomo, że każdy szuka oszczędności, gdzie się da, ale zachęcam Was mocno do wspierania mieszkańców Nepalu. Sposobów jest wiele i na każdą kieszeń. Pomożecie, kupując rękodzieło i inne pamiątki w małych sklepikach, wynajmując przewodników czy porterów, zostawiając niepotrzebny sprzęt i ciuchy ludziom pracującym w turystyce, czy fajnie bawiąc się na kursie gotowania dań nepalskich, z którego część dochodu idzie na pomoc dzieciom z biedniejszych rejonów. No dobrze, a na razie moje 3 grosze na poniższe tematy: Czy m

Trekking w Himalajach - Annapurna Circuit i Poon Hill w 2018

Jest listopad 2018, lądujemy w Katmandu. Dla mnie to pierwszy raz w ezgotycznej południowej Azji i pierwszy raz w kraju, dla którego straciliśmy głowę, do którego wróciliśmy i rok później i gdzie, mamy nadzieję, zawitamy jeszcze nie raz.

Wtedy w 2018r. mieliśmy tylko 3 tygodnie urlopu, które rozdzieliliśmy pomiędzy trek i zwiedzanie okolic Katmandu i Pokary. W ostatnim poście pisałam o treku przez trzy przełęcze w rejonie Everestu w 2019, dziś natomiast chcę Wam przedstawić inną, niezwykle ciekawą propozycję, która była naszym pierwszym spotkaniem z Himalajami - wyprawę dookoła masywu Annapurny (Annapurna Circuit).


Jest to jeden z najpopularniejszych treków, choć jego charakter zmienił się znacznie w ciągu ostatnich paru lat, od kiedy wybudowano drogę samochodową na sporym odcinku pętli. W przeszłości całą trasę można było przejść jedynie na piechotę lub na grzbiecie muła i jaka, co zajmowało ponad 20 dni. Dziś mało kto decyduje się na wędrowanie zakurzonymi i wąskimi (a ruchliwymi) odcinkami drogi i sporą część pętli pokonuje się samochodem i autobusem.
Mimo to - warto! Trasa jest widowiskowa i różnorodna; jednego dnia idziesz przez soczyście zieloną dżunglę czy lasy rododendronowe, innego wchodzisz na teren księżycowy, pustynny, suchy i pokryty pyłem. Każdego zaś dnia mijasz i odwiedzasz wioski, które stoją tu już od wieków i ludzi, którzy żyją na tym niegościnnym terenie. Jest to jedna z różnic między trekami w rejonie Everestu, gdzie po pierwsze wchodzi się na wyższe wysokości, ale też gdzie większość wiosek powstała całkiem niedawno i tylko na potrzeby turystyki.

Nasza pierwsza wyprawa w Himalaje trwała 15 dni i poza przejściem ze wschodniej części masywu Annapurny na zachodnią przez przełęcz Thorong La obejmowała również wejście na Poon Hill - bardzo popularny punkt widokowy. Zdecydowaliśmy się na zatrudnienie przewodniczki z firmy "3 Siostry". Forma ta byłą pierwszą w Nepalu, a ciągle jest jedną z niewielu, które szkolą kobiety na porterki i przewodniczki.

Poniżej zapiski z mojego dziennika podróży.

Dzień 1: Kathmandu -> Pokhara
Wstaliśmy o 5, żeby złapać autobus odjeżdżający o 6:30. Chwilę oszukaliśmy się przystanku, bo każda osoba wskazywała inny kierunek, ale w końcu znaleźliśmy ulicę, na której stał rząd autobusów "Standard", "Deluxe" i "VIP".  Wszystkie wyglądały tak samo. Zapakowaliśmy nasze bagaże, z zadowoleniem notując fakt, że kierowca pilnuje zawartości bagażnika i zajęliśmy przypisane nam miejsca. Wyjechaliśmy tylko z 40 min opóźnieniem. "Autostrada" do Pokhary to dziurawa, wąska i głównie kamienista droga, na której nie da się rozwinąć znacznej prędkości. Mniej więcej co godzinę, dwie zatrzymywaliśmy się w przydrożnych restauracjach na ciepły posiłek czy herbatę. Co za wspaniały sposób podróżowania! Żadnych kanapek i termosów, tylko ciepłe i (mam nadzieję) świeże jedzenie po niskich cenach.
W Pokharze odebrał nas pracownik 3 Sisters. Zaczęliśmy od spotkania z naszą przewodniczką Muną, z którą przedyskutowaliśmy plan trekkingu i która wypytała nas, na czym nam zależy i zaproponowała modyfikacje dotychczasowego planu. Reszta dnia minęła na ostatnich przygotowaniach - wynajęciu śpiworów, wypłaceniu gotówki, która ma nam starczyć na najbliższe 2 tygodnie, przepakowaniu na drogę. Ahoj, przygodo!

Jedzenie w przydrożnych restauracjach

Dzień 2: Pokara -> Besi Sahar -> Tal

Pobudka przed 5. O 6 wyjeżdżamy na dworzec autobusowy, gdzie panuje lekki chaos. Muna jak lwica walczy o miejsca dla nas w wypchanym autobusie. Chyba pomaga fakt, że ma metr pięćdziesiąt w kapeluszu i się wepchnie wszędzie ;) W każdym razie po raz pierwszy gratulujemy sobie, że mamy przewodniczkę, która zaznajomiona z lokalnym savoir vivre wie, kiedy można użyć łokcia. Nasze bagaże lądują na dachu, mamy nadzieje, że przywiązane dobrze. Do Besi Sahar jedziemy ponad 4h z przystankiem na herbatę i kibelek. Wszędzie brud i bieda. Dość markotne widoki przydrożne pogarsza pył z drogi, który osiada grubą warstwą na wszystkim. Jeśli chodzi o krajobraz naturalny, to opisujemy go jako "zakurzone Hawaje". W Besi Sahar jemy szybki lunch i kupujemy siatkę mandarynek. Muna znalazła kierowcę, który zabierze nas do Tal, gdzie prowadzi niedawno wybudowana górska droga i skąd zaczniemy trek. Do Tal dojechać można tylko prywatnym transportem. Pakujemy się na tył jeepa, w którym oprócz nas jedzie jeszcze 5(sic!) osób: 3 z przodu, 4 z tyłu. Jest okrutnie ciasno, siedzimy na półdupkach i modlimy się, żeby dojechać na miejsce szybko. Chwilę po starcie modlimy się już, żeby dojechać w ogóle. Droga jest bardzo wąska, bez barierek, a z wielką przepaścią po prawej stronie. Kierowca jedzie rozmawiając przez telefon, ścinając zakręty i wyprzedzając okazjonalne stada kóz. YOLO!
O 17 docieramy do Tal. Idziemy do naszego pierwszego Tea House w Himalajach! Tea house tłumaczone dosłownie znaczy "herbaciarnia" czy "dom herbaty", ale jest to ogólnie przyjęta nazwa miejsc oferujących nocleg i wyżywienie odwiedzających góry.
Jemy tu nasz pierwszy daal bhat, czyli danie składające się z ryżu, daal (soczewicy), ziemniaków przyprawianych masalą, zieleniny (liście musztardy) i papadu. Dowiadujemy się też czegoś, co każda osoba podróżująca do Nepalu wiedzieć powinna - jak się zamawia daal bhat, to dolewki są darmowe!

Przy posiłku mamy sporo czasu, żeby poznać się bliżej z Muną i poznajemy pierwszą część historii jej życia.

Ukoronowaniem wieczoru był darmowy gorący prysznic.

Autobus do Besi Sahar
Droga dopiero się tworzy. Mijanki przyprawiały o szybsze bicie serca i żarliwą modlitwę.

Dzień 3: Tal -> Dhorepani -> Danaque -> Timang
Obudziliśmy się o 6, śniadanie (zamówione dzień wcześniej) o 7:30. Jedzenia jest tyle, że pakujemy połowę na lunch. Wyszliśmy o 8:15, o 11 byliśmy w Dhorepani. Wypiliśmy dzban gorącej herbaty i zobaczyliśmy nasz pierwszy ośmiotysięcznik - Manaslu! Wzruszają mnie te majestatyczne i nieziemsko piękne widoki dookoła. Przed Danaque zobaczyliśmy Annapurnę II. W Timang jesteśmy już o 14. Nasz Tea House jest bardzo przyjemny, widok stąd wspaniały. Tylko woda zimna, więc myć się trzeba pod zimnym prysznicem. W końcu spróbowałam momo - nepalskie pierożki. Mniam!


Dzień 4: Timang -> Chame
Postanowiliśmy wstać na wschód słońca. Mimo, że pokoje są nieszczelne i nieogrzewane, i tak są znacznie cieplejsze niż to, co czekało na nas na zewnątrz - okrutny mróz. Wleźliśmy w śpiwory i czekaliśmy na wschód słońca zawinięci jak robaczki w kokonach.
Wschód słońca zastał nas z rozdziawionymi gębami. Smugi światła przebijające się nad siedmio- i ośmiotysięcznikami, dym wiszący przy rozrzuconych tu i tam domach, kompletna cisza i spokój. Surowe i nierealne piękno Himalajów.

Z Timang do Chame szliśmy tylko 3h. Na miejscu jemy lekki lunch i idziemy do pobliskich gorących źródeł. Relaksujemy się, moczymy nogi i obserwujemy kobiety robiące pranie, kąpiące się rodziny. Oni obserwują nas.

Reszta dnia była dość nudna. Poza nami w tea house nie ma nikogo. Jest już 18 listopada, końcówka sezonu, ale podobno jeszcze tydzień temu było tu sporo turystów. W całej wiosce nie ma dziś prądu.

Prawidłowy ubiór na himalajski wschód słońca
Muna <3
Dzień 5: Chame -> Pisang
Powoli zbliżamy się do 3000 m.n.p.m. Mijamy miasteczko znane z sadów i jabłek. Zatrzymujemy się w przydrożnej piekarni, gdzie kupujemy pączki, które szybko pałaszujemy. Piekarnia ta to przystanek wszystkich turystów. Gromadzi się tu mały tłumek żądny wypieków i kawy.

Docieramy do Pisang. Tu też nie ma prądu, zastanawiamy się, kiedy uda się nam naładować baterie telefonów, którymi robimy wszystkie zdjęcia i kindli, naszych najlepszych przyjaciół podczas bardzo długich, zimnych wieczorów. Już wiem, że pobiję rekord przeczytanych w ciągu tygodnia książek.

W Pisang odwiedzamy monastyr, w którym jesteśmy świadkami bardzo przejmujących, i dla nas egzotycznych modłów. Zebrała się tu prawie cała wioska i czantuje buddyjskie mantry za niedawno zmarłego mężczyznę. Jego krewny, wysoki mężczyzna z dredami, ewidentnie nie stąd, chodzi wśród modlących się i rozdaje pieniądze z 10 centymetrowego stosiku, który trzyma w rękach.

Nie po raz pierwszy i nie ostatni rzuca mi się w oczy wygląd tutejszych kobiet, zniszczonych ciężką pracą i surowym górskim klimatem. Kobiety w nepalskich wioskach nie mają lekkiego życia - wychodzą za mąż w wieku 13-15 lat. Harują od świtu do zmierzchu. Zajmują się sprzątaniem, gotowaniem, domem, zwierzętami, uprawą roli. Jeśli w ogóle idą do pracy to zarabiają ułamek tego, co dostałby mężczyzna. Może też słyszeliście, że w hinduistycznych rejonach kobieta, która ma okres musi wyprowadzić się z domu, bo "jest nieczysta". Nawet podczas surowych zim w Himalajach muszą przenieść się do zimnych szałasów, z których wrócić mogą dopiero, gdy przestaną krwawić. A to wszystko dzieje się tuż obok wielomilionowych ekspedycji i zadowolonych turystów w najnowszych modelach kurtek North Face, gapiących się z takim samym zachwytem jak my na najwyższe góry świata. Ach, kontrasty.

Po wyjściu z monastyru dostajemy zaproszenie na kawę w hm.. zakrystii? Buddyjskiej zakrystii? Muna pochodzi z tego rejonu i zna tu praktycznie każdego, co otwiera dla nas wiele normalnie zamkniętych drzwi. Z fascynacją obserwujemy niedostępną normalnie dla mężczyzn (nepalskich, Paweł jest turystą, więc się nie liczy) społeczność kobiet, wspierających się i dzielących czymkolwiek mogą. Nie sądziłam, że wybór kobiety przewodniczki tak bardzo wpłynie na zmianę perspektywy, z jaką będziemy obserwować i odbierać Nepal.

Gorące powitanie w Pisang
Nasz przytulny tea house
Szczęka z wrażenia turla się aż do poziomu morza
Dzień 6: Pisang -> Ngwal
Obudziliśmy się o 6 rano. Niebo było czyste, widoki przecudne. Na śniadanie owsianka i herbata z imbirem. Wychodzimy o 7:40. Szlak początkowo jest płaski, potem rozdziela na się na górny (trudniejszy) i dolny (łatwiejszy). Spotkaliśmy dziewczyny, które poznaliśmy przy gorących źródłach w Chame. Narzekają, że ich przewodnik zawsze wybiera łatwy szlak i musiały z nim walczyć, żeby iść górną drogą. Zazdroszczą nam Muny ;) Pawła zaczyna boleć głowa. Muna, która sama jest mniej więcej wielkości Pawła plecaka proponuje, że mu go poniesie. Swoją karierę zaczynała jako porterka i nie mamy wątpliwości, że dałaby radę. Rozczula nas swoją propozycją, której Paweł oczywiście nie przyjmuje. Dochodzimy do Ghyaru, gdzie zatrzymujemy się przy wspaniałym punkcie widokowym. Jemy samosy, apple pie. Paweł bierze tabletkę i trochę mu lepiej.
Od Muny dowiadujemy się, że: lepiej tu pić zimną wodę, bo ma więcej tlenu; że coca-cola często pomaga przy pierwszych objawach wysokościówki i że rogów jaka używa się w tutejszych rejonach do wzmacniania konstrukcji budynków.
Ghyaru jest bardzo przyjemne. Jesteśmy już na 3670m.

W drodze do Ngawal jest ciepło i bezchmurnie, czasem tylko podwiewa zimny wiatr. Widzimy przepiękne panoramy: Pisang Peak, Heaven's Gate, Annapurnę II, Annapurnę III, Annapurnę IV, Gangapurnę, Tilicho i Chulu East.
Do dzisiejszego celu dochodzimy koło 13. Zatrzymujemy się w bardzo przytulnym Tibetan House. Jemy obfity lunch (veg noodle soup, fried veg noodle, tibetan bread) i popijamy dzbankiem masali, która trochę wychodzi nam już bokiem. Obok naszego tea house jest świątynia z dzwoneczkami, dzwoniącymi teraz na wietrze.

My odpoczywamy po jedzeniu, a Muna maluje paznokcie. Tylko u lewej ręki. Tłumaczy, że prawej nigdy się nie maluje, bo prawą się je.

Kiedy już możemy się ruszać wychodzimy na spacer do stupy na 3800m. Stąd dopiero były widoki!

Wioski w kolorze gór o poranku
Kto znajdzie rogi jaka?


Paweł i jak z oczami z zakrętek od Sprite (?)

Dzień 7: Ngwal -> Manang


Noc była wyjątkowo ciepła, czego dowodem było to, że rano ubieraliśmy się bez pośpiechu. Dziś też wybieramy górny szlak, jest całkiem stromo, ale dajemy radę. W końcu widzimy jaki! W miejscowości Braga odwiedzamy 600-letni monastyr. Przed wejściem Muna zapytała mnie, czy mam okres. Hę? Nie wiem, czy dobrze zrozumiałam. Szybko wytłumaczyła, że przez pierwsze 5 dni miesiączki kobiety mają zakaz wstępu do świątyń. Po 5 dniach, jeśli wciąż krwawiły mogły wejść, tylko jeśli zapaliły świeczkę ofiarną. Monastyr piękny, mimo, że już rozsypujący się. Przy wejściu stał wielki wałek modlitewny, zrobiony jeszcze z masy papierowej i przepięknie pomalowany. W środku widzieliśmy nadgryzione zębem czasu freski i malowidła charakterystyczne dla buddyjskich świątyń. I oczywiście posążki Buddy. Ach, bo czy wiecie, że Budda urodził się w Nepalu?

Z Bragi do Manang szliśmy jakieś 30 min. W miasteczku pełno kuszących piekarni i kawiarni, poza tym też ostatni "szpital". Manang jest bazą wypadową na parę okolicznych szczytów i obowiązkowym przystankiem wszystkich robiących Annapurna Circuit, stąd też dostępność rarytasów typu espresso czy wykwalifikowana pomoc medyczna.

O 15 poszliśmy na darmowy wykład o chorobie wysokościowej prowadzony przez lekarkę z organizacji HRA (Himalayan Rescue Associacion). Polecam, jeśli będziesz w okolicy.

Wyczekany gorący prysznic okazał się być co najwyżej letni, na dodatek przeciąg w łazience szybko wywiewał jakiekolwiek ciepło. Kąpałam się i myłam włosy przeklinając swoje życiowe wybory i obiecując sobie, że następnym razem w Himalaje nie przyjadę późną jesienią.


Dzień 8: Manang -> Yak Kharka
Na śniadanie tradycyjnie owsianka, a potem w drogę! Maszeruje się przyjemnie, ale powoli czuć już wysokość. Oddychamy szybciej i szybciej też się męczymy. Do Yak Kharki, wioski, której nazwa oznacza "ziemia, na której były tylko jaki" docieramy chwilę po 12. Jemy lunch (ceny tu już sporo wyższe), pijemy herbatę i zbieramy się na spacer aklimatyzacyjny. Czuję, jakby zbierało mnie na ból głowy, więc biorę przeciwzapalny Ibuprofen. Na spacer idziemy na pagórek o wysokości 4300m!
Po powrocie wracamy do głównej sali, w której - o niespodzianko - siedzi już jakaś grupa. Siedzi i, co gorsza, śmierdzi. Na szczęście była druga sala, do której szybko się ewakuowaliśmy. A, jak przystało na "ziemię, na której były tylko jaki" - widzieliśmy ich dziś sporo! I co więcej, dzisiejszy ogień w piecu sponsorowany jest przez ich kupy, których używa się tu na opał (drewna nie ma).


Dzień 9: Yak Kharka -> High Camp
Wczoraj dość długo nie mogłam zasnąć - na tej wysokości oddycha się ciężko, człowiek ma wrażenie, że brakuje ma tlenu i oddycha jeszcze głębiej i bardziej nienaturalnie. Nie mogłam przestać myśleć o kontrolowaniu oddechu. W końcu zasnęłam, ale budziłam się często. [śmiesznie, rok później spałam znacznie lepiej i to na większych wysokościach!]. Poranek bardzo zimny. Śniadanie ogrzało nas trochę, ale po wyjściu w drogę wszystkim było nam zimno.
Z ciekawostek, to dowiedziałam się wczoraj, że Muna - jako przewodniczka - nigdy nie może sobie wybierać jedzenia, tylko dostaje to, co mają w kuchni, najczęściej daal bhat.

Czujemy wysokość. Do Thorung Phedi docieramy w 3h. Po bardzo dużym i tłustym lunchu decydujemy, że zamiast nocować tu, jak zakładał plan początkowy, idziemy do High Camp. Będziemy spać prawie na 4850m a nie 4500m, ale przynajmniej będziemy mieć krótszy dzień jutro. Ścieżka z Phedi na High Camp jest bardzo, bardzo stroma. 350 wertykalnych metrów pokonujemy jednak w godzinę. Na miejscu gwarno i tłoczno, po raz pierwszy prawie wszystkie noclegi zajęte i trzeba się dobijać o miejsce przy piecu. Po herbacie idziemy na spacer aklimatyzacyjny. Kolejną atrakcją High Camp była woltyżerka w zamarzniętych i oblodzonych latrynach.
Do spania idziemy wcześnie, jutro pobudka o 4. W nocy budzimy się często na sikanie (norma na tych wysokościach), czego normalnie nie znoszę, ale tym razem odmrażanie tyłka osładza widok sylwetek gór oświetlonych światłem księżyca w pełni.



Dzień 10: High Camp -> Thorong La -> Muktinath
Dziś wielki dzień - wejdziemy najwyżej, na przełęcz Thorong La! Potem już tylko z góry, po przekroczeniu przełęczy zacznie się podróż powrotna.
Pobudka o 4, na śniadanie przyszliśmy już spakowani przed 5. Sala jadalniana była pełna. Wyszliśmy o 5:35, zaopatrzeni w butelki z wrzątkiem i jajka na twardo. Szliśmy z czołówkami, mimo, że przez pełnię księżyca nie były konieczne. Przed nami widzieliśmy mrugające światełka czołówek tych, którzy wyszli wcześniej. Koło 6 zaczęło świtać. Było pięknie i męcząco. Po godzinie marszu musieliśmy zatrzymywać się co jakiś czas, żeby złapać oddech. Muna parła do przodu bez zadyszki, my wlekliśmy się noga za nogą. 2.5h doszliśmy na przełęcz. Ze wzruszenia, ale też zmęczenia, zawilgły mi oczy. Zrobiliśmy zdjęcia i wpakowaliśmy się do - UWAGA - budki z ciepłymi napojami, która sobie stoi tu, na wysokości 5500m! Świętowaliśmy nasz wyczyn czekoladą i przepyszną, gorącą herbatą imbirową. Swoją drogą, ciekawe ile zajmuje dojście tu jej właścicielowi.

Po ok. 30 minutach świętowania zaczęliśmy wędrówkę w dół, do Muktinath. Schodziliśmy z 5400m na 3700m zakurzoną, stromą, pustynną i suchą drogą. W końcu zobaczyliśmy Dalagiri, o której czytałam w książce Herzoga. Po 3h drogi, kiedy już prawie odpadły nam nogi, dotarliśmy do Phedi, gdzie zjedliśmy lunch i uzupełniliśmy zapas wody. Spocona, zmęczona i zakurzona marzyłam już o prysznicu w Muktinath. Kiedy już tam dochodziliśmy, Muna zaczęła nam o nim opowiadać. Muktinath to święte miasto, Mekka buddystów, gdzie każdy powinien pojechać choć raz w życiu by zapewnić sobie dobrą karmę.  Zamiast iść prosto do naszego tea house, Muna zaprowadziła nas najpierw do świątyni, gdzie zobaczyliśmy źródło świętej wody z piękną fontanną z głowami krów i baseny z ową wodą, w których należy się wykąpać a następnie zanieść ofiarę do świątyni. Odwiedziliśmy też pobliski klasztor żeński, która ma już ponad 400 lat.
Po drodze spotkaliśmy dużo wiernych, którzy przyjechali tu z Nepalu i Indii.

Ze spraw przyziemnych, to nasz hotel miał ciepłą wodę, dobre jedzenie i taras z widokiem na przepiękną Dalagiri. Błogość.


Dzień 11: Muktinath -> Tatopani
Do Tatopani jedziemy. Najpierw, żeby dostać się do Jomsom, poszliśmy na dworzec autobusowy gdzie Muna wraz z innymi grupami ludzi/przewodników/turystów zbudowała koalicję i załatwiła szybszy autobus. W Jomsom mieliśmy 20 min na przesiadkę, przerzucenie bagaży, znalezienie ustronnego miejsca na siku (nie było toalet) i obserwacje 10-cio minutowej dyskusji między Nepalczykami o tym, kto ma gdzie siedzieć. Z Jomsom do Tatopani droga była kiepska, w zasadzie jej większość to dno rzeki, po którym jechaliśmy. Telepało niemiłosiernie a pyłu było tyle, że wszyscy byliśmy pokryci jego warstwą. Drogi były wąskie, ale nie przeszkadzało to mijać się nam na centymetry z innymi autobusami i ciężarówkami.

W Tatopani inny świat! Dżungla, drzewka pomarańczowe, cykady, ciepło.


Dzień 12: Tatopani -> Shikha
Noc przespaliśmy świetnie, mimo alarmu biegunkowego u Pawła (biedak nie zjadł kolacji i trafił się nam z Muną ekstra burger do podziału). Na szczęście był to alarm fałszywy. Po lekkim śniadaniu ruszyliśmy w drogę. Szybko zrobiło się ciepło, a my też rozgrzewaliśmy się idąc pod górę. Zakwasy po wczoraj i zmęczenie dały się we znaki. Trasa była bardzo sielankowa i prowadziła przez zielony, kwiecisty teren. Muna pokazała nam himalajską wiśnię, która kwitnie teraz (późną jesienią!).
Do celu doszliśmy już po 12 po prawie 4h marszu. Ciepły prysznic i przepranie ciuchów to to, czego nam było trzeba! Jak zwykle wypiliśmy też litry herbaty, ale skusiliśmy się na apple pie, które było inne niż do tej pory - chyba z mlekiem w środku?
Całe popołudnie wygrzewaliśmy się na słońcu i czytaliśmy. A jak tylko słońce schowało się na górami i zrobiło się zimno, przenieśliśmy się do wspólnej sali, gdzie siedzieliśmy przy świetle małej lampki (od rana nie było prądu i nie wrócił, aż do naszego wyjścia).


Dzień 13: Shikha -> Chitre -> Ghorepani
Aż ciężko uwierzyć, że za 2 dni będziemy znów w Pokharze! Obudziliśmy się po 7, spakowaliśmy i zjedliśmy śniadanie (owsianka + tibetan bread). Z pełnymi brzuchami mieliśmy dużo sił do marszu. Wczoraj zrobiliśmy 700 wertykalnych metrów, dziś mamy 900. Po drodze co chwilę mijały nas osiołki i muły idące do/z Ghorepani. Większość trasy śmierdziała kupą. W Chitre zatrzymaliśmy się na herbatę i chapati z dżemem, chwilę po nas pojawiła się para turystów z przewodnikiem, którego Muna zna. Posiedzieliśmy więc i porozmawialiśmy trochę. Do Ghorepani doszliśmy dość szybko, bo po 13, mijając po drodze las rododendronowy, który niestety teraz nie kwitnie. Gorepani to bardzo popularne miejsce z wielkimi hotelami i tłumami turystów. A wszystko przez wzgórze Poon Hill, z którego widać przepiękną panoramę na Annapurnę i inne góry. Nazwa wzgórza pochodzi od nazwy jednej z kast nepalskich - Poon.
Nawet nasz wielki "The SUnny Hotel" ma ponoć dziś być pełny!

Jedzenie tu jest niespecjalne. Na kolację zamówiliśmy spaghetti z serem jaka, śmierdzi jak stara skarpeta.

Dzień 14: Ghorepani -> Pooh Hill -> Hile
Hotel był prawie pełny, całą noc dochodziły do nas zza ścian różne dźwięki - śmiech, kaszel, chrapanie. Wstaliśmy o 4:40, ale już wcześniej obudzili nas krzątający się ludzie. Wyszliśmy o 5:05, 5:45 byliśmy na miejscu. Nawet nie wiem, ile schodów musieliśmy pokonać. Dużo! Wejście kosztuje 100NPR/os. Poon Hill to baaardzo turystyczne miejsce. Poza nami były tłumy ludzi, nie brakło oczywiście głośnych Chińczyków. Ale rozumiem czemu - wschód słońca jest przepiękny i jak na dłoni rozpościera się panorama na pasma Annapurny, Dalagiri, święty (więc poza zasięgiem himalaistów) Machapuchare i Manaslu. Kiedy słońce już wzeszło, ruszyliśmy do hotelu na śniadanie, a o 8:40 już byliśmy w drodze do Hile. Dziś w planie  mieliśmy 1500m w dół. Muna powiedziała, że z Uleri do miasteczka oddalonego od Hile o ok. 20 min jest 3 tys. schodów. Naliczyłam 3813. Tak, droga mi się dłużyła.

W Hile jesteśmy o 12:50. Z atrakcji dnia - próbowałam lokalnego samogonu. Fuj.

Dla niektórych śpiwór -20 stopni i kołdra to za mało
Poon Hill. Tyle ludzi!

Dzień 15: Hile -> Nayapul -> Pokhara
No i koniec treku! Zjedliśmy śniadanie, wyszliśmy koło 8:50 a o 11 już byliśmy w Nayapul. Droga bardzo przyjemna i dzięki Bogu już bez schodów, bo po wczorajszym "spacerze" cierpimy na okrutne zakwasy w łydkach. W Nayapul zakupiliśmy samosy i lokalne pączki i zapakowaliśmy się w busik do Pokhary (550NRP za naszą trójkę). 2h później dojechaliśmy. Pożegnaliśmy się z Muną, którą polubiliśmy okrutnie i z radością przyjęliśmy zaproszenie do jej domu na robienie momo jutro.


Komentarze

Popularne posty