Przejdź do głównej zawartości

Polecane

Co warto wiedzieć przed trekkingiem w Himalajach?

Kończę na razie temat wędrówki po Himalajach postem, w którym znajdziecie trochę niekoniecznie oczywistych informacji o tym czego się spodziewać i na co przygotować przed wyprawą w najwyższe góry Ziemi.  Zacznę od tego, że Nepal jest w czołówce najbiedniejszych krajów Azji. Turystyka to największa gałąź gospodarki i główne źródło dochodu dla milionów Nepalczyków. Trudno zrozumieć jest rozmiar biedy i spowodowanego przez nią nieraz zacofania bez zobaczenia ich na własne oczy. Wiadomo, że każdy szuka oszczędności, gdzie się da, ale zachęcam Was mocno do wspierania mieszkańców Nepalu. Sposobów jest wiele i na każdą kieszeń. Pomożecie, kupując rękodzieło i inne pamiątki w małych sklepikach, wynajmując przewodników czy porterów, zostawiając niepotrzebny sprzęt i ciuchy ludziom pracującym w turystyce, czy fajnie bawiąc się na kursie gotowania dań nepalskich, z którego część dochodu idzie na pomoc dzieciom z biedniejszych rejonów. No dobrze, a na razie moje 3 grosze na poniższe tematy: Czy m

Trekking w Himalajach: Trzy Przełęcze (dużo zdjęć!)

Nepal po raz pierwszy odwiedziliśmy pod koniec 2018. Był to początek wielkiej miłości do Himalajów i do tego przepięknego kraju. Wtedy też rozpoczęłą się nasza znajomości z niezwykłą przewodniczką Muną, ale akurat na tę historię przyjdzie jeszcze czas.

Przepiękna Ama Dablam.

Teraz opowiem Wam o naszym ostatnim, listopadowych trekkingu w Himalajach. Three Passes, to  trek przechodzący przez trzy przełęcznie znajdujące się w rejonie Mt. Everest: Kongma La, Cho La i Renjo La. Wszystkie leżą na wysokości powyżej 5000m, z najwyższą: Kongma La na 5545 m.

Początkowo planowaliśmy przejść tą trasę w 20 dni (wliczając transport z i do Katmandu), ostatecznie wystarczyło nam 18 - przeraźliwe zimno i zmęczenie dodało nam skrzydeł ;) Dodam, że 9 z 18 dni spędziliśmy, wdrapując się powyżej 5000 mnpm. Przebywanie na takich wysokościach dostarcza masę niezapomnianych przeżyć, ale też sporo wyzwań. Na 5000m z każdym oddechem dostarczasz swojemu organizmowi tylko 55% tlenu, który wdychasz będąc na poziomie morza. Oznacza to, że wszystko, co robisz, bardzo cię męczy. A tu trzeba wielki plecak wnieść. Kiepsko też sypiasz, co nie pomaga się zregerować (podczas snu oddychasz wolniej niż normalnie, co w połączeniu z małą ilością tlenu, jaką otrzymujesz z każdym wdechem powoduje, że czasami twój mózg myśli, że się dusisz i budzi cię w panice).

Mimo, że oboje byliśmy w formie życia po dwóch bardzo aktywnych sezonach wspinaczkowych, ten trek to było dla nas jak do tej pory najbardziej wymagające fizycznie i mentalnie doświadczenie. Ale za to tak nieziemsko pięknie! Nigdy nie sądziłam, że kiedyś na własne oczy zobaczę Everest, że poznam kogoś, kto był na jego szczycie 12 razy, że wejdę na 5550 mnpm z ciężkim plecakiem na plecach. I powiem Wam, że stojąc na szczycie Kala Pattar i mając Everest wydawałoby się na wyciąganie ręki, przez parę długich sekund rozważałam możliwość wspięcia się w przyszłości na jego szczyt. Przeszło mi mniej więcej po 5 dniach odmrażania sobie tylka za każdym razem jak musiałam iść sikać (a uwierzcie, że sika się non stop na wydokościach, bo trzeba pić dużo wody).

No ale my tu gadu-gadu, a zdjęcia się same nie obejrzą! Czas na krótki opis trasy ze zdjęciami.

Najpierw jednak mapa i parę statystyk dla ciekawych:

Całkowity dystans to 153 km, 12.8km przewyższenia i tyle samo w dół.

A tu już nasza trasa.

Dzień 1: Kathmandu -> Phakding (2600m)

Słyszeliście kiedyś o Lotnisku w Lukli? Nazwane jest najniebiezpieczniejszym lotniskiem na świecie. Z prostego powodu. Pas ma niecały kilometr długości, z jednej strony kończy się klifem, z drugiej wysokimi górami. Jeśli pilot nie wystartuje na czas - spada w przepaść, jeśli nie wyląduje w odpowienim miejscu, rozwala się o skały.
Tam właśnie lecieliśmy i stamtąd szliśmy do naszego tea house w Phakding.

Nasza maszyna

Pas startowy w Lukli

Tea house. Ogrzewanie w postaci piecyka znajduje się tylko w głownej sali, ogień pali się mniej więcej od 17 do 19. Moje ulubione godziny dnia <3

Dzień 2: Phakding -> Namche Bazar (3440m)

Żeby dojść do Namche przechodzimy po 4 długich mostach. Sławetnych wiszących mostach, które niejedną osobę przyprawiają o drżenie serca i kolan. Do Namche dochodzimy po około 3h. Jeteśmy już powyżej magicznej granicy 3000m, musimy więc myśleć o chorobie wysokościowej. Jutro planujemy dzień odpoczynku na aklimatyzację.
Namche jest urocze, ale też bardzo drogie. Już teraz widzimy sporą różnicę w cenach między rejonem Everestu, a Annapurną, gdzie byliśmy rok temu.
Niestety po kolacji Pawła łapie ostra sraczko-żygaczka. Mamy nadzieję, że szybko mu przejdzie, ale na wszelki wypadek przygotowujemy plan B.

Obliczyliśmy że ten pan porter w sandałach wnosił conajmniej 40kg towarów.

Namche Bazar



Dzień 3: Namche Bazar


Sraczko-żygaczka nie popuszcza. Paweł nic nie je i jest bardzo osłabiony. Podczas gdy on odpoczywa pod czujnym okiem Muny, ja spaceruję po okolicy, żeby się trochę zaaklimatyzować.

Dzień 4: Namche Bazar -> Tengboche (3860m)

Paweł, mimo że nic nie jadł od dwóch dni, decyduje, że ma wystarczająco sił, żeby powoli iść do Tengboche. Muna i ja bierzemy od niego tyle rzeczy, ile tylko jesteśmy w stanie unieść i nasza smętna karawana rusza w drogę. Do przejścia niby tylko 9km, ale bez sił i z ekstra obciążeniem po wymagającym terenie (góra-dół, góra-dół).
Doszliśmy do Tengboche. Właściciel tea house'u patrzy na nas i mówi "Miałem Wam dać pokój na drugim piętrze, ale nie wyglądacie, jakbyście mogli tam wejść". Lądujemy na parterze.
Jestem dumna z Pawła, ale też martwie się, że jak się będzie przemęczał, to złapie go wysokościówka.
Z dobrych wieści - salę zaczynają ogrzewać już o 16 i każdy przed jedzeniem dostaje gorący ręcznik nasączony ziołami. Ale luksusy!
Kolejny szok - jest tu prawdziwy ekspres do kawy! Właściciel jest z niego bardzo dumny i każdemu, kto wykaże choć nutkę zainteresowania opowiada, jak dostarczał go tu helikopterem.
Czy kupiłam cappucino z ekspresu na wysokości 3860m? Oczywiście.
Czy było dobre? Nie całkiem;)

Prawie zapomniałabym  o jednej ważnej rzeczy - dziś po raz pierwszy zobaczyliśmy Mt Everest!
Długo szukaliśmy niedawno postawionego pomnika poświęconego polskim alpinistom, którzy zginęli w górach. 

Wioski w Himalajach są niesamowicie malownicze <3

Każdy jeden zachód słońca skradał moje serce.

Everest widziany po raz pierwszy. Gdzie? Z tyłu, na drugim planie za Nuptse. A po prawej Ama Dablam. Chyba moja ulubiona góra.

Dzień 5: Thangboche - > Pengboche (3985m)

Paweł czuje się dziś odrobinkę lepiej, ale nieustannie mamy w głowach plan B. Zawsze możemy przejść tylko dwie przełęcze, albo nawet jedną. W nocy budziły mnie harcujące za ścianą myszy. A rano, niespodziawanie, zachwycił widok z okna - widzę Everest i Nuptse!
Do Upper Pengboche docieramy szybko, po 2h marszu. Pawłowi pogarsza się po lunchu i idzie spać. Ja robię pranie i ruszam do Lower Pengboche na poszukiwanie darmowego wifi w piekarni. Nie znalazłam.
Nasz dzisiejszy tea house znajduje się zaraz koło historycznego monastyru, w którym kiedyś znajdowała się czaszka yeti, niestety została ukradziona i teraz jest tam tylko replika.
Przy kolacji dowiedzieliśmy się, że naszym gospodarzem jest Phutashi Sherpa, który wszedł na Everest nie raz, nie dwa razy, nie dziesięć razy a DWANAŚCIE. Juz zrozumieliśmy z Pawłem, co czują nastolatki na koncercie Biebera. Oczywiście zrobiliśmy sobie zdjęcie!

Tak wygląda determinacja.

Ama Dablam nigdy się nie znudzi.


Phutashi Sherpa😍

Dzień 6: Pengboche -> Dengboche (4400m)

Przy śniadaniu poznaliśmy sympatycznego Niemca, który przewrócił się w drodze do Pengbocze i złamał sobie nos. Mimo wszystko idzie dalej.
Dziś po raz pierwszy nocujemy powyżej 4000m. Główną zasadą aklimatyzacji jest "walk high, sleep low" - zawsze wychodź wyżej niż na wysokość, na której planujesz spać. Po pysznym lunchu ruszamy więc na spacer na punkt widokowy na 4700m. Zieleni nie ma tu wcale i krajobraz jest bardzo surowy, ale w tej surowości nieziemsko piękny. Nagle, z nikąd pojawiają się chmury, które okalają nas i nie tylko blokują widoki, ale też przynoszą powiew zimna. Muna mówi, że zanosi się na śnieg w przeciągu tygodnia. Oby nie, bo wtedy dwie pierwsze przełęcze będą nie do przejścia.







Dzień 7: Dengboche ->  Chukung Ri (5546) -> Chukung (4700m)

Nasze łóżko było przy oknie, mogliśmy więc podziwiać wschód słońca zawinięci w grube śpiwory (a ja dodatkow w kołdrę). Już jest zimno. Uch, zdążyłam zapomnieć od zeszłego roku, jak zimno potrafi być w Himalajach w listopadzie. Umyć się nie ma jak, bo woda w beczce zamarzła, na szczęście dostajemy trochę roztopionej wody z kuchni. Wrzątek jest tu na wagę złota i kosztuje odpowiednio.
Przy śniadaniu dyskutujemy czy powinniśmy iść dalej, czy dać Pawłowi jeden dzień odpoczynku. Decyzja - idziemy do Chukung. Wychodzimy o 8:30, na miejscu jesteśmy o 10:30. Jedzenie w Khangri Resort, naszym tea house, jest najlepsze jakie jedliśmy do tej pory na obydwu trekach.  Mniam!
Reszta dnia to "rest day". Nepalski rest day, czyli wdrapujemy się na Chukung Ri (5546m). Ledwo powłóczę nogami, co one się takie ciężkie zrobiły?! Paweł za to ma jakieś nieziemskie pokłady siły, zostawia nas daleko w tyle. Droga na szczyt to droga przez mękę, trzeba zatrzymywać się co trzy kroki na złapanie oddechu. Nogi jak z ołowiu, mimo, że mięśnie nie bolą jakoś bardzo, ale ledwo da się je unieść. W końcu dochodzimy. Zimno, jak diabli ale widoki niebiańskie. Po raz pierwszy widzimy Makalu, a oprócz Makalu: Lhotse, Nuptse, Peak 38, Isle Peak, Khangri i Ama Dablam.

W drodze do Chukung, w miejscu skąd widać Lhotse znajduje się memorial polskich Himalaistów, którzy zginęli wspinając się na jej południową ścianę.

Jaki!



Nie umiem opisać, jak było tam pięknie.

Widok ze szczytu

Dzień 8: Chukung -> Isle Lake (5100) -> Chukung

Dziś kolejny rest day, czyli znów idziemy się aklimatyzować powyżej 5000m. A dokładniej na 5100m, przy jeziorze Isle. Jest to jezioro lodowcowe i, szczerze mówiąc, dosyć brzydkie. Widzimy, że trwają tu jakieś prace konstrukcyjne (jakim cudem dowieziono tu sprzęt?!), Muna tłumaczy, że przez globalne ocieplenie topnieją lodowce i jezioro nabiera więcej wody. Istnieje ryzyko, że wkrótce wyleje i zaleje wszystkie niżej położone wioski. Rząd stara się temu zapobiec, umacniając brzegi jeziora.
Po drugiej stronie widzimy Isle Peak Base Camp. Chukung to baza wypadowa na ten sześciotysięcznik. Muna na nim była, mówi, że jak chcemy to następnym razem z nami tam pójdzie. Pewnie, że chcemy! W Chukung obserwujemy firmy organizujące wyjścia na szczyt, które tłumaczą zupełnie zielonym turystom jak nosić raki i jak chodzić po stromym śniegu. Nadziwić się nie mogę, że ktoś zupełnie bez doświadczenia się tam pcha. Wieczorem paru turystów z tej grupy wraca do tea house z ostrymi objawami wysokościówki. Tego mętnego, zrezygnowanego spojrzenia i bladej twarzy nie sposób pomylić z niczym innym.
My, odpukać, trzymamy się dobrze. Ja klnę na zimno, sikać trzeba telemarkiem, bo inaczej tyłek do muszli przymarza (trochę przesadzam). Ale przynajmniej śpię dobrze. Paweł gorzej, ale na szczęscie mimo to odzyskuje siły.

Niezłe ciacho!

Baby yak, doo doo doo doo doo doo!

Dzień 9: Chukung -> Kangma La (5535) -> Lobuche (4900)

Nadszedł wielki dzień! Dziś przejdziemy pierwszą i najwyższą przełęcz - Kangma La. Wstajemy o 4, długo przed wschodem słońca. Śniadanie jemy w przeraźliwym zimnie. Bierzemy ze sobą 3l wrzątku ($4 za litr), który już po godzinie jest zimny. Wychodzimy, kiedy zaczyna świtać. Musimy przekroczyć małą rzeczkę w trzech miejscach. Okazuje się, że przez noc woda zamarzła i trzeba będzie skakać po oblodzonych kamieniach z plecakami. Gdyby nie Muna, która złapała mnie przy nieudanym lądowaniu, wpadłabym do wody. Niezły początek dnia!
A potem już tylko w górę, w górę, w górę...  Stromo, ślisko, w paru miejscach trzeba pomagać sobie rękami. Nie wierzyłam, że kiedykolwiek wtaszczymy się na szczyt. W końcu, po 5 godzinach walcząc o każdy oddech i wykorzystując całą siłę woli i mięśni, zmęczeni i zmarznięci dotarliśmy do Kangma La. Zwycięstwo, pierwsza przełęcz zaliczona, zostały dwie.
Staliśmy przepełnieni euforią i adrenaliną, chłonąc rozpościerające się u naszych stóp widoki. Przez chwilę czuliśmy się niepokonani. A potem musieliśmy już uciekać, przegnani przez zimny wiatr.
W drodze do Lobuche przekroczyliśmy lodowiec Khumbu, ten od Khumbu Icefall - najniebezpieczniejszego odcinka w drodzę na Everest. Nasza trasa była znacznie łatwiejsza - po prostu szliśmy wzdłuż trasy oznaczonej flagami.





Z Muną na dobry początek dnia

Wyżej i wyżej...

Z Kongma La

1/3!


Podczas przekraczania lodowca Khumbu

Lodowiec Khumbu w pełnej krasie

Dzień 10: Lobuche -> Kala Pattar (5600m) -> Lobuche

Po wczorajszym męczącym dniu, dziś rest day, czyli wchodzimy na Kala Pattar, najwyższy punkt do tej pory i w naszym życiu! Wejście na szlak do Kala Pattar znajduje się rzut beterem od Everest Base Camp. Tam się jednak nie wybieramy, bo sezon się już skończył i nikogo tam nie ma. Super byłoby odwiedzić obóz, gdy wyruszają stamtąd ekspedycje na szczyt.
Nie będę Was zanudzać opowieścią o tym, jak bardzo męczące było wchodzenie na Kala Pattar. Powiem Wam za to, że jak już się tam wturlaliśmy, to mieliśmy szczyt tylko dla siebie.  Spędziliśmy długie minuty patrząc w milczeniu na Everest - Dach Świata. Tuż przed naszymi oczyma! Cóż na wspaniały moment - być tak blisko najwyższej góry na świecie. Wejście na Everest to marzenie życia Muny, z całego serca jej tego życzę.

Khala Pattar to ta "mała" szara góra. Himalaje są tak wysokie, że zaburzają perspektywę;)

Paweł i Muna zatrzymują się po drodze, żeby popatrzeć na Everest i Nuptse

Mam go!

A to my, na szczycie Kala Pattar. Za nami Everest (ta czarna góra bez śniegu) i Nuptse (ta po prawej). Widać też kawałek Lhotse.



Widok na Gorak Shep, najwyżej położoną wioskę w Himalajach (5200)

Dzień 11: Lobuche -> Dzongla (4888m)

Co za dzień! Nie dość, że prawie wcale nie trzeba było iść pod górę, to w końcu wzięliśmy prysznic! Pierwszy od 7 dni! Udało się też zrobić pranie w lodowatej wodzie, które popołudniu po okolicy rozwiał wiatr 😐






Dzień 12: Dzongla -> Cho La (5350) -> Dragnag (4700m)

Panie i panowie, czas na drugą przełęcz. Całą noc bardzo wiało, na szczęście nad ranem pogoda uspokoiła się. Szeptamy prośby o ładną pogodę jeszcze z tydzień, a jak nie to choć jeszcze parę dni! Ewidetnie zanosi się na zimę.
Podejście na Cho La było łatwiejsze niż na Kongma La, ale i tak obfitowało w przygody, typu  wspinanie się po wielkich głazach czy przekaczanie lodowca (musieliśmy ubrać nasze mini-raki).

W Dragnag jesteśmy wcześnie, po 6 godzinach od wyjścia z Dzongli.

Znajdźcie człowieka w czerwonym dla skali

Cho La!

Lodowiec, po którym trzeba ostrożnie przejść na przełęcz.

Dzień 13: Dragnag -> Gokyo (4750)

Jedzenie w Mountain House, w którym się zatrzymujemy jest wspaniałe. Aż żal iść dalej.
Dziś już jest zimno i pochmuro. Cho You, kolejny ośmiotysięcznik, chowa się w chmurach. Słońca jak na lekarstwo. Żeby dojść do Gokyo musimy przejść przez kolejny lodowiec. Dwie godziny łażenia w górę i dół, w górę i dół i szukania trasy po lodowcu, który się rusza, trzeszczy i tworzy zdradliwe szczeliny. Jest szaro, krajobraz martwy, zakurzony i kamienisty.
Jesteśmy zmęczeni. Tęsknimy za ciepłem, na normalnym oddychaniem. Paweł wzdycha, że tęskni za drzewami i zielenią.

Gokyo za to jest bardzo malownicze. Położone nad jeziorem w intensywnie niebieskim kolorze, z budynkami z dachami w różnych kolorach. Dochodzimy do naszego noclegu a potem już nigdzie się nie ruszamy. Z dwóch powodów: po pierwsze pogoda jest psuje, jest zimno i wieje; po drugie: menu tu jest cudownie długie i Paweł już się nie może doczekać swojego wegetariańskiego burgera.

Księzycowy krajobraz lodowcowy

Gokyo

Dzień 14: Gokyo -> Gokyo Ri (5357m) -> Gokyo

Do Gokyo można dojść trzema różnymi szlakami. Jest to miejsce bardzo popularne wśród miłośników trekkingu, bo ze znajdującego się nieopodal punktu widokowego na Gokyo Ri widać aż cztery ośmiotysięczniki: Everest, Makalu, Cho Oyu i Lhotse. Jeśli jest pogoda oczywiście. My obudziliśmy się do zachmurzonego nieba i dość silnego wiatru. Warunki poprawiły się trochę w okolicy południa i zaproponowałam, żeby iść na Gokyo Ri na zachód słońca. Przecież nie może być aż tak zimno, nie?
Wyszliśmy o 14:30, plan był taki, że dojdziemy na 16:30. Doszliśmy o 16:10 i wiecie co? Było ZIMNO. Miałam na sobie wszystkie ciuchy, a mimo to jeszcze nigdy w życiu tak nie marzłam. Byłam pewna, że odmroziłam sobie ręce. Słońce dopiero zaczęło zachodzić, kiedy o 17:05 zaczęłam schodzić.  Widok zapierał dech w piersiach, ale nie umiałam się nim cieszyć. Schodząc szybko, patrzyłam tylko, jak wierzchołki gór stają się najpierw złote, potem czerwone.

Chwilę przed tym, jak słońce zaczęło zachodzić
Pięknie widać tu Everest


Czy widzisz w moich oczach jak nieszczęśliwa jestem w tym momencie? 😅

Słońce zachodzi. Góry płoną złotem. Ja zamieniam się w sopelka.

Everest widziany w drodze do Gokyo



Dzień 15: Gokyo -> Renjo La (5345) -> Thame (3750m)

Na tym etapie treku jesteśmy zmęczeni cały czas. Nie powiem tego głośno, ale trochę mamy już dość. Dziś przed nami ostatnia przełęcz, ostatnie wyzwanie. Wyszliśmy trochę później niż normalnie, bo o 7 rano. Po godzinie pogoda zaczęła się psuć. Szlak się dłużył. Muna mówila, że Renjo La jest łatwiejsza niż Cho La, ale nasze nogi się nie chcą z tym zgodzić. O 10 byliśmy na szczycie, zrobiliśmy tylko parę zdjęć i szybko ruszyliśmy dalej! Muna obawiała się trochę, że zejście będzie oblodzone i śliskie, ale na szczęście zeszliśmy bez przeszkód. O 12:30 doszliśmy do Lundgen. Oryginalny plan zakładał, że tam przenocujemy, ale Paweł i ja zgodnie postanowiliśmy iść dalej. Im szybciej zejdziemy gdzieś, gdzie jest ciepło, tym lepiej dla naszego morale. Idziemy / wleczemy się do Thame i o 16 jesteśmy już w noclegowni. Dowiadujemy się, że właściciel tego tea house zdobył Mt. Everest 21 razy (sic!).

Ostatni rzut oka na Gokyo i piękne jezioro. W tle Everest



Podoba się popsuła, zaczęło śnieżyć.

Udało się, trzecia przełęcz zdobyta!





Dzień 16: Thame -> Phakding (2600m)

Schodzimy szybko, dziarskim krokiem. Ciepło nas dezorientuje, jak to - możemy iść w podkoszulku?
W Namche robimy przerwę na prawdziwą kawę i  pyszne wypieki lokalnej niemieckiej piekarni. Niebo w gębie.



Dzień 17: Phakding -> Lukla (2860m)

Muna ma znajomości w firmie, z którą lecimy z Lukli i załatwia nam darmowe przebukowanie biletów. Juhu! W Lukli jesteśmy wcześnie i idziemy na kawę i ciacho. Czujemy się jak na Krupówkach. Nasz tea house jest zimny. Jest to takie przejmujące wilgotne zimno.
Biorę gorący prysznic, pierwszy od Dragnag. Stoję pod gorącą wodą z 30 min, próbując rozgrzać zmarznięte kości.
W Lukli pochmurno i jakoś tak nieprzyjemnie. Nie lubimy Lukli.

Dzień 18: Lukla -> Kathmandu
Loty stąd to jakiś cyrk. Godzina wylotu na bilecie to tylko sugestia. Po 3 czy 4 godzinach czekania w końcu wystartowaliśmy. Jeszcze tylko ostatni rzut okiem na majestatyczne Himalaje i już pora przywitać się znów z Kathmandu...









Komentarze

Popularne posty