W taksówce z lotniska do AirBnB zamykały mi się oczy. Zmęczenie przeważało nad hałasem. “Nie jest tu tak źle” powiedzieliśmy do siebie z Pawłem, obserwując, co się dzieje za szybami auta. Gdyby nie to, że byliśmy w Nepalu rok temu, chaos ulicy i woltyżerka naszego kierowcy zadziałałyby jako dobry środek pobudzający. A my przedrzemaliśmy prawie całą drogę.
W stolicy Indii spędziliśmy dwa dni. To nasz pierwszy przystanek w zagranicznej podróży i pierwsza okazja, żeby na Indie rzucić okiem, uchem i nosem.
Na szczycie listy rzeczy do zobaczenia był Grobowiec Humajuna. Zwiedzanie zaczęliśmy od znajdującego się zaraz obok Sundar Nursery, niedawno otwartego parku / ogrodu botanicznego (wejście 100 rupii*). Jeśli masz dość zgiełku miasta albo tak jak my podjąłeś naiwną decyzję, żeby zrobić sobie “spacer” ze stacji metra i przypadkiem trafiłeś na przybnębiające slumsy przy głównej drodze, tu znajdziesz ciszę, spokój i przyjemną dla oka zieleń.
Wejście do kompleksu Grobowca kosztuje 600 rupii i jest warte każdego grosza. Budowlę uznaje się za pierwowzór i inspirację dla Taj Mahal. Nie da się nie wpaść w zachwyt, spacerując szeroką drogą przechodzącą przez piękną bramę zza której wyłania się potężne mauzoleum z czerwonego marmuru, ze zdobionymi arkadami i kopułami. Gdybym miała wybrać tylko jedną rzecz wartą zobaczenia w Delhi, nie wahałabym się ani chwili - idźcie tam.
Po grobowcu wszystkie inne atrakcje wypadły blado. Poszliśmy na Dili Haat - targowisko sponsorowane przez rząd indyjski, gdzie sprzedawcy z każdego regionu kraju oferują lokalne i ręcznie robione produkty. Targowisko przyjemne i czyste, bo płatne (100 rupii dla obcokrajowców). Gdybym mogła, kupiłabym tonę mebli i bibelotów, ale w cenie nie było tragarza :P
Pojechaliśmy na Chandni Chowk - najstarszy i okrutnie zatłoczony targ w Starym Delhi, działający od XVII w i utworzony przez Szahdżahana, przyjemniaczka, który zbudował też Taj Mahal. Chandni Chowk sprawia wrażenie, jakby od XVII wieku niewiele się zmieniło :P
Próbowaliśmy wejść do znajdującego się tuż obok Wielkiego Meczetu, ale nie zostaliśmy wpuszczeni z powodu przerwy (lokalsi wchodzili i nikt nawet palcem nie kiwnął).
Byliśmy w Czerwonym Forcie (600 rupii) - kiedyś pałacu, potem koszarach brytyjskich, potem symbolu niepodległości i w końcu jedną z popularniejszych atrakcji w Delhi. Jeśli nie wyglądasz na miejscowego, możesz okazać się większą atrakcją niż sam fort, uważaj więc ze zgadzaniem się na robienie selfie z jedną osobą, bo na pewno ustawi się kolejka.
Próbowaliśmy dostać się też do Akshardamu, wpółczesnej świątyni hinduistycznej, która na zdjęciach wygląda po prostu przepięknie, ale nie doczytaliśmy, że ostatnie wejście jest o 18:30. My dojechaliśmy o 18:50. Szkoda, bo po samych zdjęciach było widać, że może zrywać majty z tyłka (w tym dobrym znaczeniu!)
W końcu, nie mogę nie wspomnieć o głównym dworcu kolejowym! Łapanie pociągu do naszego następnego celu podróży było przygodą samą w sobie, tak samo jak obserwowanie tego, co na peronach się dzieje. Paradoksalnie brud, zgiełk, tłum ludzi zamiast zmęczyć… spodobały mi się! To te Indie, o jakich słyszałam - brudne ale kolorowe i egzotyczne, z niekończącą się ilością sytuacji i obrazów, które bardzo chciałabym uwiecznić na zdjęciach (gdybym tylko miała większy tupet, pewnie po prostu wyciągnęłabym aparat i robiła fotki, ale ja chyba nie z tych).
Jak podsumowałabym początek romansu z Indiami? Po wizycie w Nepalu rok temu sporo lokalnych obrazków już widzieliśmy. Największą niespodzianką, jakie sprawiło mi Delhi był brak wielkiego szoku kulturowego.
Nie zrozumcie mnie źle, w końcu musieliśmy przeskakiwać nad kupami, marszczyliśmy nosy mijąjąc rzeczki i strumienie, ochrzczone przez nas “ściekowiankami”, odskakiwaliśmy na boki, kiedy znikąd wyłaniały się pędzące skuterki albo święte krowy (Paweł raz prawie dostał z krowiego łba, który nagle wyłonił się z alejki). Legendy o zanieczyszczeniu powietrza i hałasie to prawda, a jedzenie, mimo, że pyszne, jest bardzo ciężkie i już wiem, że za parę dni będą mi się śnić jarzyny**. W skrócie - dokładnie to, czego należy się spodziewać, jeśli się chociaż parę słów o Indiach przeczyta.
*Cena dla obcokrajowców. Lokalsi płacą za wszystko 10-15 razy mniej. Rozumiem dlaczego i nie mam nic przeciwko niższym cenom dla Hindusów, ale po którymś z kolei razie zaczyna człowieka drażnić to, że turystów traktuje się jak worek pieniędzy z naklejką “Opróżnij mnie”.
**W Indiach trzeba bardzo uważać gdzie/co się je i pije. Woda jest głównym nośnikiem bakterii, dlatego odradza się zamawiania nie smażonych i nie gorących/gotowanych potraw i napojów. Warzywa i owoce odpadają. My filtrujemy nawet butelkowaną wodę, ponieważ wyczytaliśmy, że czasami nawet ta nie spełnia norm czystości. Odradza się też spożywanie nabiału. Zeszło nam może 3 minuty, zanim złamaliśmy tą ostatnią zasadę, bo kto by odmówił kubeczka pysznej “Indian tea”? Rady radami, ale trzeba zachować zdrowy rozsądek - jeśli jecie i pijecie u sprawdzonego źródła, można sobie pozwolić na odrobinę luzu.
Komentarze
Prześlij komentarz